Wiara upadła, a upadając w całej swej wielkości, pustoszyła wszystko, co stanęło na jej drodze. Szła niczym lawa czarnego deszczu, ogarniając bezlitośnie świat.
Nadzieja umarła skowycząc przeraźliwie ku niebiosom.
Nie było już niczego, co chociażby dawało najmniejszą szansę na przetrwanie.
Ostatnia z sióstr, miłość, widząc całe to zło, zapłakała gorzko, przelewając czarę goryczy...
Bezlitosny strach i ból sprawił, że bezpieczna rzeczywistość pękła i rozpadła się na miliony drobnych kawałków, niczym zwierciadło rzucone o marmurową posadzkę. Stróżki ciemnoczerwonej krwi spływały po porcelanowej twarzy, a świat widziany zielonymi oczyma niebezpiecznie wirował. Malownicza mozaika na suficie zaczęła zlewać się w granatową, bezkształtną plamę, a jeszcze kilka minut temu, mogła przecież dokładnie się jej przyjrzeć. Teraz tkwiła, bezsilna i niepewna. Pełna lęku przed tym, co miało się za chwilę wydarzyć. Nie było nikogo i niczego, co mogłoby pomóc się jej podnieść. Ta niemoc bolała bardziej niż tortury zadawane jej delikatnemu ciału. Kiedyś była wielka, niezwyciężona, a teraz wiła się pod ciosami zadawanymi przez tego, który był jej nauczycielem i mistrzem.
Widziała jego bezlitosne oczy i przerażający wyraz twarzy. Był wściekły i pełen furii.
Nie tolerował zdrajców, oczekiwał niczym niezmąconego posłuszeństwa. Chciał mieć ją w swoich szeregach, dawało mu to przewagę nad jego największym wrogiem.
Tymczasem ona chciała go opuścić. Nie mógł na to pozwolić.
Spodziewała się, że nie wyjdzie stąd żywa. Przenikliwy ból przedzierał jej ciało, a myśli nie tworzyły jasnych przekazów; były krótkie i nieskładne. Nie miała nad nimi żadnej kontroli. Oscylowały wokół zła, które wyrządziła. Czuła, że pierwszy raz od kilkunastu lat, wzbiera w niej płacz. Chciała się rozpłakać, ale nawet na to nie starczyło jej sił. Leżała więc na zimnej kamiennej posadzce, przygniatana kolejną serią cruciatusów, rzucanych na oślep przez byłego mistrza.
Gdyby tylko mogła dostać jeszcze jedną szansę...
Z pewnością zmieniłaby się. Teraz wiedziałaby którą ścieżką kroczyć i komu zaufać.
Jak mogła być tak naiwną, by sądzić, że to właśnie w ciemnościach odnajdzie to, czego tak bardzo pragnęła.
Słyszała jego przekleństwa i szaleńcze śmiechy zgromadzonych. Byli tacy jak ona; źli i zepsuci do ostatniej komórki swych ciał. Uważała ich za przyjaciół. Teraz jednak, nikt nawet na nią nie spojrzał. Stali zafascynowali okrucieństwem Czarnego Pana. Nawet ten, który podobno, ją kochał, stał z cynicznym uśmiechem na ustach. Czyż to, co ich łączyło, nic dla niego nie znaczyło? Czy tak bardzo obawiał się o siebie, że nawet nie wypowiedział słowa w jej obronie?
W tej chwili poczuła, jak bardzo ich nienawidzi i jakie obrzydzenie do nich czuje. Jak mogła, chociaż przez chwilę sądzić, że stać ich na jakieś ludzkie odruchy? Zamknęła oczy, nie chcąc widzieć ich twarzy. Tak bardzo się buntowała, raniąc przy tym jedynego człowieka, który mógłby oddać za nią życie, aby być wśród nich. Dlaczego tak pragnęła zmarnować sobie życie? Czego jej brakowało, za czym tak namiętnie i desperacko podążała?
Złamana przez kolejną okrutną torturę zadaną jej ciału, straciła przytomność.
Nie była pewna, jak długo leżała na zimnej, marmurowej posadzce. Ocknął ją dopiero ciepły dotyk dłoni badający puls na jej szyi. Z obawą otworzyła oczy, spodziewając się, że to Czarny Pan sprawdzający, czy należy się nią dalej bawić.
Ujrzała jednak czarne tęczówki, z pewnością nienależące do niego. Trudno było jej teraz logicznie myśleć, czuła się przytłoczona. Po policzku spłynęła jej łza. Jedyna, uroniona tego wieczoru. Była ona swoistą manifestacją tego, co czuła w głębi swojej spowitej czernią duszy. W jednej kropli zebrał się cały ból i wszechogarniająca ją rozpacz. Nie miała nawet siły utrzymać powiek, nie wiedziała, kim jest mężczyzna i dlaczego wokół panuje przenikliwa cisza. Czuła jego nierówny i niespokojny oddech, kiedy bez trudu podnosił ją z posadzki.
Czuła niemiłosierny ból w każdej, nawet najmniejszej części swego ciała. Pragnęła zobaczyć twarz niosącego ją mężczyzny. Ogarniał ją paraliżujący strach. Nie podejrzewała, dokąd ją niesie i co zamierza z nią zrobić. Trudno było sądzić, że jest to przyjaciel, wszak takich nie posiadała. Jedyną nadzieją był jej ojciec, wierzyła, że o wszystkim się dowiedział i to on ją ratuje.
Z rozmyślań wyrwał ją aksamitny głos.
- Dumbledore mnie zabije – usłyszała, po czym kolejny raz tego wieczoru straciła przytomność.
Kilka godzin wcześniej.
Przytłaczająca ciemność otaczała bladą taflę jeziora, przykrywając mrokiem wszystko w zasięgu wzroku. Jesienny wiatr wprawiał w ruch korony drzew, które przełamywały ciszę, delikatnym szelestem. Zdawać by się mogło, że żadna żywa dusza, nie odważyłaby się pojawić w tym miejscu o tak późnej porze. Jednak właśnie tutaj, nad piaszczystym brzegiem, dwoje czarodziejów stało pogrążonych w rozmowie.
- Musisz ją chronić, nie pozwól mu jej skrzywdzić – stary, posągowy czarodziej zaczął spokojnym, lecz łamliwym głosem. – Błagam, pomóż jej.
Rozmówca skrzywił się nieznacznie, spoglądając na spowitą blaskiem księżyca wodę. Jezioro wydawało się być niczym wykute ze srebrnego kruszcu. Znał to miejsce bardzo dobrze, często tu bywał, już od najmłodszych lat. Była to jedna z najlepszych dziecinnych kryjówek. To tu zbierał pierwsze rośliny do eliksirów i uciekał przed ojcem-tyranem. Czuł się tu wyjątkowo bezpiecznie i spokojnie.
- Dlaczego mam ją ratować? Jest rozpieszczoną, arogancką kobietą, która zawsze zdawała sobie sprawę z tego, co robi. A ty, nieustannie od kilku lat, na siłę próbujesz ją ratować. A właściwie – uśmiechnął się cynicznie – to ja muszę wyswabadzać ją ze wszelkich opresji. Nie uważasz, że pora aby sama zaczęła, odpowiadać za swoje czyny?
Mężczyźni przez chwilę milczeli. Słychać było tylko świszczący wiatr i plusk wody uderzający o kamienne urwisko.
- Kochasz ją, prawda? Nie tak jak Lily, ale nie jest ci obojętna, czyż nie? – Starszy mężczyzna zwrócił się w stronę rozmówcy i przenikliwie mu się przyglądał. Znał go od wielu lat, był przy jego wzlotach i upadkach. Niewielu ludziom ufał tak jak jemu. Wiedział, że pomimo jego cynizmu, zawsze może na niego liczyć.
- Mylisz się. Dumbledore, setki razy mówiłem, co o niej sądzę. Jest...
- Arogancka, rozpieszczona i zła do szpiku kości, tak wiem – Albus dokończył za towarzysza. Wielokrotnie słyszał tę wyliczankę z jego ust. Za każdym razem, gdy o niej rozmawiali, Snape wściekał się i wyrzucał jej wszystkie błędy i wady. Dumbledore z biegiem czasu stracił cierpliwość i chęć jej bronienia. Tak naprawdę rozumiał jego złość, był on zmuszony narażać życie dla zupełnie obcej osoby, która nawet nie wyrażała za to wdzięczności. – Już to mówiłeś. Wiem, że nie jest idealna, ale chyba to właśnie ci się w niej podoba, prawda?
- Możesz mi wierzyć, nie kocham jej. Wiem, że trudno ci uwierzyć, ale istnieją na tym świecie mężczyźni, którzy nie tracą głowy z powodu jej urody.
- Skoro tak mówisz, Severusie – Albus uśmiechnął się, a Snape stał doprowadzony do granic swych możliwości. Nie potrafił i nie chciał zwierzać się ze swoich uczuć, których zresztą, jak sam uważał był pozbawiony. Kobieta, o której rozmawiali istotnie była piękna i inteligentna. Czarnowłosy wielokrotnie ratował ją z opresji, o czym ona nawet nie miała pojęcia. Zapewne nawet nie zdawała sobie sprawy, że on istnieje. – Jednak błagam, uratuj moje jedyne dziecko...
Snape już nic nie odpowiedział, zarzuciwszy czarną pelerynę teleportował się do kryjówki Czarnego Pana.
Tydzień później.
- Obudziła się – jak przez mgłę usłyszała radosny, kobiecy głos.
Otworzyła oczy. Ciało przeszywał tępy ból, kręciło się jej w głowie i za nic w świecie nie mogła sobie przypomnieć miejsca w którym się znajdowała. Wszystko wydawało się obce; meble, ściany i twarze otaczających jej osób.
- Kochanie, spójrz na mnie – kobieta o bujnych włosach pochyliła się nad łóżkiem. – Nazywam się Molly Weasley. Jesteś już bezpieczna. Za chwilę przyjdzie prof. Snape z eliksirami dla ciebie. To ukoi twój ból.
Ruda dziewczyna leżąca na łóżku, uśmiechnęła się z trudem. Nie potrafiła zrozumieć, jakim cudem żyje, co takiego wydarzyło się tamtej nocy, że została uratowana. Pamiętała dokładnie czarne tęczówki wybawiciela, nie wiedziała jednak do kogo należały. Tak bardzo chciała poznać mężczyznę i podziękować mu za otrzymanie szansy na drugie, być może lepsze życie. Czuła, że ma siłę by się zmienić. Ma dwadzieścia sześć lat, jest więc w idealnym wieku aby zacząć wszystko na nowo. Pogodzi się ojcem, odnajdzie na nowo sens istnienia, a jeżeli los będzie łaskawy, pokocha kogoś wartościowego, kto będzie potrafił to docenić.
Molly przez chwilę dotrzymywała Aviannie towarzystwa, a zgodnie z obietnicą wkrótce zjawił się Mistrz Eliksirów. Odziany w czarną szatę ze złowrogim wyrazem twarzy, wszedł do pokoju, w którym leżała córka Dumbledore’a. Przyjrzał się jej dokładnie, po czym wykrzywił usta w cynicznym uśmiechu. Dziewczyna podniosła się, opierając plecy na stosie poduszek. Zmarszczyła brwi, nie bardzo rozumiejąc, dlaczego jeden ze Śmierciożerców jej pomaga.
- Kim jesteś? – zapytała, niezbyt trzeźwo. Znała go przecież od dawna, ale ból sprawiał, że myśli nie przeradzały się w odpowiednie słowa.
- Severus Snape – odpowiedział ponownie wykrzywiając usta i przewracając oczyma. Kobieta zaczerwieniła się z lekka i zaczesała palcami włosy do tyłu.
- Wiem jak się nazywasz, ale ty jesteś... – czuła, że z każdym słowem coraz bardziej brakuje jej tchu. Była wycieńczona. Próbowała oddychać równo i miarowo, jednak serce niemiłosiernie kołatało, a w skroniach czuła pulsujący ból.
- Śmierciożercą? – dokończył Snape, odczytując jej myśli. Skinęła twierdząco głową. – Ojciec ci kiedyś wszystko wytłumaczy. Teraz wypij te eliksiry, do jutra poczujesz się lepiej. Wtedy zabiorę cię do siebie.
Avianna chwyciła dwie próbówki z niebieskimi cieczami, wzdrygając się z lekka. Severus zawsze budził w niej skrajne emocje. Był chłodny i cyniczny, jednak w zupełnie innym stylu niż większość Śmierciożerów. Nigdy nie uczestniczył w torturowaniu wrogów Czarnego Pana, zjawiał się spóźniony, często w ogóle. Jej samej również unikał. Często zastanawiała się, z czego to wynika, czy z faktu, że Dumbledore jest jej ojcem, czy po prostu ze zwykłej niechęci. Niewielu mężczyzn ignorowało ją tak jak on. Większość za wszelką cenę starała się zwrócić jej uwagę; przynosili kwiaty, roztaczali wdzięki aby tylko raczyła na nich spojrzeć. On jednak traktował ją jak powietrze, co właściwie jej odpowiadało. Nigdy bowiem Mistrz Eliksirów jej nie pociągał.
- Dlaczego mam mieszkać u ciebie?
- To coś w rodzaju klasztoru – Snape rzekł chłodno, siadając na łóżku. – Wiesz, kiedy człowiek zrobi coś złego, kierują go do zamkniętego miejsca, z dala od rodziny, aby mógł wszystko przemyśleć. Tak kazał mi powiedzieć Dumbledore. Według mnie, twój ojciec nie chce cię na razie widzieć, dlatego, zrzucił problem na moje barki. Ja w przeciwieństwie do niego, nie mam zamiaru się tobą przejmować i spełniać twoich życzeń. Jeżeli chcesz mieć dach na głową, to radzę nie wchodzić mi w drogę i nie próbować żadnych sztuczek. Czy to jasne?
Kobieta uśmiechnęła się smutno, spoglądając na rozmówcę. Zauważyła widoczne zmęczenie na jego ziemistej twarzy. Oczy były przekrwione, a skóra pod nimi zasiniona. Wyglądał jakby nie zmrużył oka przez kilka dni. Wydał jej się również podirytowany; nerwowo gładził szatę, nieustannie sprawdzając godzinę na swym zegarku.
- Skoro już wszystko wiesz, Avianno, do jutra – powiedział zimnym tonem, po czym pośpiesznie opuścił pokój.
Zapowiada sie super!
OdpowiedzUsuńCzytam dalej, Sarah ;3